Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prędzej, prędzej wgórę! — wołał inżynier od okna.
Montluc nacisnął lewar, ale już i nieznajomy pilot pośpieszył mu z pomocą.
Zawarczały śmigi statku pędem szalonym i w jednej niemal chwili czerwone zbocza znikły gdzieś w dole, a przed zbiegami naszymi otworzył się bezmiar niebios.
— W jakim kierunku mamy lecieć? — krzyknął rozgorączkowany Montluc.
— Na zachód, tylko na zachód, w stronę Europy! — odpowiedział na to nieznajomy i schwycił za koło sterowe.
— Gdzież więc — zawołał Lecrane, zwracając się do pilota chana Dżassaktu — dowiózł nas helikopter twego chana?
— Do doliny u podnóża góry Ułan daba wpobliżu granicy Rzeczpospolitej Syberyjskiej.
— W takim razie — wtrąciła radośnie Ela, którą Lecrane trzymał już w objęciach, gdyż na pięknej twarzy córki Znicza znać było ślady strasznych przejść nocy ubiegłej, — w takim razie wiedzą już w Warszawie, gdzie nas szukać.
Wszyscy trzej mężczyźni spojrzeli na nią zdumieni, opowiedziała więc im szybkiemi słowy, jak z rzuconych przez Azjatę w kajucie wyrazów domyśliła się nazwy miejscowości i jak, ujrzawszy postać d-ra Chwostka na ekranie, zdołała chustkę usunąć z warg i wyrazy te powtórzyć milcząco.
Zaledwie skończyła, a już tak niespodziewanie