Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tem lepiej.
Słowa te zdumiały Lecrane‘a, co widząc, obcy zawołał pośpiesznie:
— Bo mam już dosyć tych Mongołów!
— Chcesz więc nam służyć przeciwko nim?
— Oczywiście, choć nie mam pojęcia, jakim cudem znaleźliście się tutaj. Wystarcza mi, że jesteście Europejczykami.
Mówiąc to, uśmiechnął się przyjaźnie.
Lecrane‘a wszakże zastanowiły słowa obcego.
— Jakto? — spytał. — Wszak przywieziono nas tutaj tym helikopterem.
Pilot Azjatów otworzył szeroko oczy.
— Czy być może? — zawołał, i znać było, że mówi szczerze. — Ale skądże mogłem wiedzieć o tem, skoro zakazano mi pod groźbą śmierci wyglądać ze statku po lądowaniu, dopóki nie otrzymam pozwolenia?
W tej chwili otworzyły się drzwi kajuty i stanęła w nich Ela.
— Zdołu strzelają do nas! — zawołała, spoglądając zdumiona na nieznajomego.
Na te słowa Lecrane skoczył do okna.
Przed helikopterem, na tle jasnego porannego nieba wznosiły się ogromne, czerwonawe zbocza górskie, obniżające się szybko, a hen, tam głęboko widniały jeszcze ciemne punkciki mrowia ludzi, z pośród których wytryskiwały co chwila błyskawice strzałów.