Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się ku nim i że oni ku niej pędzą, oddalając się coraz bardziej od niebezpieczeństwa.
I teraz dopiero trójca nasza odczuła, jak dokucza jej głód i pragnienie. Gdy Montluc wyraził to głośno, przypominając, że od kilkunastu już godzin nie mieli nic w ustach, nowy towarzysz podróży odparł wesoło:
— Ależ natychmiast zaradzimy temu! — i otworzył szafkę, przytwierdzoną do ściany.
Po chwili kawa i konserwy w blaszankach, rozgrzewających się automatycznie przy otwieraniu, chleb i wino znalazły się na ławie obok Eli, która podjęła się roli gospodyni.
Podczas tego posiłku, Lecrane musiał opowiedzieć narzeczonej szczegóły ucieczki.
— A ja — zawołała z widoczną ulgą, gdy skończył — sądziłam, ocknąwszy się w kajucie, że miałam sen straszny i że leżę tak od wczoraj. Dopiero spostrzegłszy, że nie mam więzów na rękach i że jestem sama w kajucie, domyśliłam się, że musiało zajść coś, o czem nie wiem, zerwałam się więc z kanapy i spojrzałam w okno. Helikopter znajdował się już wysoko, zdążyłam jednak dojrzeć jeszcze w głębi chatę, a przed nią kilku Mongołów. Jeden z nich wybiegł właśnie z drzwi chaty widocznie podniecony i wskazał w naszym kierunku, poczem wszyscy zaczęli strzelać z karabinów. Jedna z kul przebiła szybę wpobliżu mej głowy, odskoczyłam więc od okna i wpadłam tutaj.
Opowiadaniu Lecrane‘a i Eli towarzyszyły wy-