Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
240

— A cóż, pan chyba na „czternastkę“, pod pana inżyniera?
— Nie znam „pana inżyniera“.
— Pan nie zna... No to żal. W takim razie trzeba będzie gdzieindziej...
— Owszem, ja nie mam nic przeciwko czternastce.
— „Czternastka“! — zakomenderował oficer.
„Spytek“ powędrował na górę i jeszcze raz na górę. Znalazł się u zamczystych drzwi celi. Otwarto i wpuszczono. Spało tam kilkunastu mężczyzn. Kopciła się naftowa lampka kuchenna. Małe okienko, osłonięte koszem z blachy, było otwarte i ostre zimno wdzierało się do dusznej nory. Gdy strażnik przekręcił klucz w olbrzymim zamku, nowy gość szukał oczami wolnego miejsca na narach. Ktoś podniósł się w półzmroku, patrzał, wreszcie zlazł na podłogę w bieliźnie. Był to wysoki, tęgi mężczyzna. Drapał się po bokach, plecach i głowie i patrzał na przybysza zaspanemi oczami. Znał go już widać dobrze, bo szepnął mu do ucha:
— Bezmian?
Gość nieufnie milczał. Tamten zrozumiał, o co chodzi, i dodał:
— Jestem gospodarzem tej nory. Nazywam się Pomróz.
— Inżynier Pomróz?
— Tensam.
— E — no to wiem! Prawda, poznaję. No, to Bezmian.