Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
239

ludniał się z pośpiechem. Zwożono materyał z miasta. Wpuszczono tedy do tej izby około stu wyrostków żydowskich, dziewcząt i chłopców, zabranych w całej masie na wykładzie literatury polskiej. Cóż to za gwar nalewkowski „uciśnionego narodu“ otoczył Bezmiana-Spytka! Żydowskie panny kłóciły się z kawalerami o coś, czego nikt nie mógł zrozumieć. „Ustaw“ chwytał tylko niektóre brzmienia i to takie, których niepodobna było nie pojąć, bo nazwy: — Orzeszkowa, Konopnicka, Sienkiewicz, Prus, Przybyszewski, Tetmajer, Weyssenhoff...
W ten żydowski zespół, wrący od walki obozów literackich, wciskali się co chwila ludzie ze sfery robotniczej, rzemieślniczej, z inteligencyi i burżuazyi. Jedni wkraczali tam śmiało i hardo, a inni ukazywali strwożeni, niemal padający na kolana, — jedni szli tutaj z poduszkami, tobołkami i jadłem, a inni nie mieli ze sobą nic, oprócz swojej gorącej idei. Gdy nad wieczorem już nie mogło być mowy o jakiemkolwiek siedzeniu, gdyż wszyscy stali ramię w ramię, stłoczeni, jak w kościele podczas kazania, Bezmian nie mógł prowadzić obserwacyi. Stało się tak duszno, że literalnie nie było czem odetchnąć. W nocy stary sachalińczyk został wybadany w urzędzie, kto i skąd jest, — i przeniesiony do rzeczywistego kryminału. Odetchnął nadzieją, że można będzie nietylko usiąść, lecz i wyciągnąć się na tapczanie. Gdy załatwione zostały wszelkie obrządki przy wejściu do więzienia, kierujący niem oficer zagadnął „Spytka“ po polsku: