Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
231

— Byle dobrze świecić, żebym się gdzie nie potknął!
— Naszemi drogami wszędzie przejdzie...
— Jestem obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, — przywykłem do dróg prostych i szerokich. Stany będą się upominać o każdą moją fatygę.
— Już my się tam przed tymi pańskimi Stanami jakoś wytłomaczymy. Przebaczą nam. I z panem się dobrze porozumiemy, bo pan, choć i taki sierdzisty amerykaniec, po polsku slicznie mówit. Tylko prosimy pięknie wstać z pościółki.
Bezmian wdziewał kolejno niezbędne części ubrania, poziewując i stękając. Szukał ociężale to skarpetek, to butów. Cywilni asystenci pomagali mu w tem z uprzedzającą gorliwością, szukając nie tylko w szafach, komodzie, za szafami i w piecu, za piecem, a wreszcie na piecu. Jeden z nich ze ścisłością szukał pod łóżkiem, nic tam wszakże bezwzględnie karygodnego nie wykrył. Bezmian narzekał, że mu sen zepsuto, ale koniec końców ubrał się zupełnie i, przekomarzając się ze swymi gośćmi, wyszedł w ich towarzystwie. Na ulicy mżył deszcz jesienny. Wiatr szumiał u węgłów kamienic. Za jednym z tych węgłów pożegnali go oficerowie i został w otoczeniu stójkowych, chłopów odzianych w ciężkie szynele i futrzane czapki. Szli obok niego, stękając, sapiąc i kołacąc obcasami o mokry chodnik. Różnemi się wlekli ulicami, mijając zapóźnionych przechodniów. Weszli w podwórze wielopiętrowej kamienicy, po brudnych