Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
230

cznych kroków odgłosy. Do drugiego pokoiku, w którym spoczywał sachalińczyk, weszło kilku ludzi z latarniami. Otoczyli łóżko i zaświecili śpiącemu w oczy. Ktoś go pociągnął za ramię i obudził na dobre.
— Kto pan jesteś? — pytano, zaglądając mu w oczy.
Bezmian usiadł na łóżku. Otaczali go oficerowie policyi, stójkowi i jakieś cywilne jestestwa ludzkie.
— Pańskie nazwisko? — pytano go znowu.
Przebudzony ziewnął serdecznie i rzekł:
— Czy nie moglibyście tych swoich heraldycznych dociekań załatwiać w dzień, a nie po nocy, gdy się ludziom spać chce w najlepsze?
— Mybyśmy może i mogli, a dura lex każe inaczej. Spać to i nam byłoby przyjemnie. Jakież jest pańskie nazwisko?
— Wilfryd Spytek.
— To właśnie my do pana.
— Proszę siadać.
— Gościnnie! A skąd pan tu jesteś?
— Gości się zwykło pytać, skąd przychodzą, — a ja tutaj gospodarz.
— No, to my panu gospodarzowi chcemy się odwzajemnić, chcemy być także gospodarzami u siebie i prosimy do nas w gości.
— Daleko to?
— Noc teraz, to trudno drogę zmierzyć. Ale świeczką poświecimy.