Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
203

wrzawy i męczarni miasta, z pośród pracy szalonej i gonitwy zaciekłej, jakże się radował, ujrzawszy przedwieczny, niezmącony sen pustkowia! Trzej cudzoziemcy szli tą aleją w milczeniu. Patrzyli w dalekość... Z za starych dębów, grzejących w ciepłem słońcu swe próchno, wysunęło się stado jeleni. Naczelne miejsce zajmował ogromny rogacz. Rozwidlone rogi położył po sobie. Za nim stadko łań mięko brodziło w trawie. Spostrzegłszy trzech ludzi, samiec zmienił kierunek swej wędrówki. Jak złoty połysk jelenie przeszły przez aleję, zatopiły się w rozległości błonia i znikły za horyzontem. Nastała znowu głuchość i cisza, jak kędyś w litewskim boru. Ptak czasami zerwał się spod nóg i zapadł w trawy. Łagodny wiatr poruszał liście lip...
— Czy wiecie, o czem myślę? — zapytał towarzyszów Piotr Rozłucki.
— Bodaj, że wiem... — mruknął Wolski.
— A więc?
— Czas wracać do kraju.
— Wracać! — rzekł Bezmian.
— Wracajmy... „tułacze“, „emigranci“...
— Nie!
— Nie!
— Do stu dyabłów ze wszelką emigracyą! Kto musi iść za chlebem, niechże idzie na koniec świata i mieszka, gdzie chce. Lecz do stu dyabłów z przybranym tytułem emigranta, z emeryturą i płaszczem dostojeństwa za zasługi, z których naśmiewa się nieprzyjaciel!