rodowi. Wyposażą, pieniędzy dadzą, na statek i do Japonii. Dwaj na ludzi wyszli, — jeden się zepsuł.
Bezmian począł szperać w ręcznym portfelu, który miał w ręku, wydobył fotografię grupy osób w japońskich i europejskich strojach, gdzie sam siedział pośrodku między kilkunastoma młodzieńcami. Wśród tych, wyznać trzeba, nie zbyt pociągających figurek pokazywał z lubością dwie ajnoskie, wymieniając jakieś ich kaduczne imiona. Z zawstydzeniem prawie chłopczyńskiem, krztusząc się i jąkając, mówił w sensie usprawiedliwienia się:
— Ja tu z nimi na tej fotografii razem, bo my później — później w Japonii szkołę taką założyli, jak zakon jaki, albo sektę, czy związek.
— Cóż to za szkoła?
— Ot związek taki... Niby filozoficzny, niby społeczny, niby religijny. Nazywało się to od mojego imienia, — śmiesznie powiedzieć, — „Ustaw Bezymianny“.
— Doprawdy? — uśmiechnęli się obadwaj — Wolski i Rozłucki.
— Należeli do tego młodzi chińczycy, studenci, co tam na uniwersytet japoński zjechali, paru japończyków, dwu moich ajnów, jeden gilak, matematyk, dwu zbiegłych rosyan i ja, polski katorżnik.
— A jakiemiż zasadami rządziła się sekta?
— Et, — długoby o tem mówić, a znudzić się lękam...
— Niema obawy o znudzenie.
— W samotności i w obcowaniu z ludźmi prze-
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/199
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
193