Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiatru. Chciał zdobyć te miejsca duchem życie tworzącym, pokonać je i zwalczyć w sobie.
Pewnego wieczora, gdy zimowa mgła zasłaniała perspektywy ulic, gdy asfalt lśnił się od wilgoci, a wszystko otulał głęboki zmierzch, byli obadwaj w pokoju Rozłuckiego. Ksiądz szastał się po kawałku wydeptanego dywanika, którym zasłany był środek klitki, — tłukł się o sprzęty, przewracał, co stało na drodze, machał rękami i perorował. Myśl jego pracowała z siłą i radością. Świeżo posłyszany wykład budził w nim ekspansyę zdrowia duszy, podniecał do przekonywania bardziej siebie, niż słuchacza. jeżeli wypowiadał głośno myśli, które mu się kłębiły w głowie, to raczej dla tego, żeby je kształtować, rozwijać i urabiać. Piękno tych nowych myśli zachwycało go, jak wschód słońca. Uśmiechał się i cieszył całą duszą. Niby to polemizował z czemś nazewnątrz, a w gruncie rzeczy szedł za myślą filozofa. Wspinał się na strome ścieżki jego wywodów i głośno uczył.
Piotr słuchał w milczeniu, nie przerywając ani słowem. Od dymu cygara, które Wolski nieustannie ćmił i zapalał, zrobiło się w pokoju duszno. Uchylili okna.
Wtedy, jakby na dany znak, rozległa się i wdarła do izby piosenka starego żebraka bez ręki:

„Non, tu ne sauras jamais
Oh, toi qu’ aujourd’ hui j’adore,
Si je t’aime, si je te hais
Si je t’aime, si je raille encore“...