Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
180

Głęboki, żałosny, basowy głos wzniósł się i rozpostarł nad nagłą boleścią, jak kondor nad szczeliną jaskini. Rozciągnęły się nad nią czarne jego skrzydła i głęboko zleciał w przepaść bezlitosny cień. Piotr słuchał przez chwilę... Padł na łóżko i odwrócił się twarzą do ściany. Krótki szloch... Słyszał, jak straszna piosenka szybowała nad jego duszą, — potem kręgiem — kręgiem oddalała się, oddalała, tłukąc się w murach sąsiedniej ulicy, — wreszcie z jękiem ostatnim przepadła w szumnym Paryżu.
Piotr przerwał wykład Wolskiego najbardziej nieoczekiwanem oświadczeniem:
— Ja jutro wyjeżdżam z tego Paryża.
— Co znowu! Dokąd?
— Do Ameryki.
— W imię ojca!... A pieniądze?
— Zgodzę się w Hawrze jako majtek na statku przewozowym.
— Do Ameryki! Ależ przecie...
— No, tak, do Ameryki i basta.
— A ja co? — zapytał ksiądz bezradnie.
— Czy ja wiem? Ucz się klecha swych średniowiecznych sylogizmów. A nie to również stań do roboty, jako majtek, albo zgoła tragarz. Siły, chwalić Boga, nie brak.
— Siły nie brak... Ale skądże takie nagłe postanowienie? Przecie pomyśleć... Kiedy?
Nie pytał już jednak dłużej, spojrzawszy na zbielałą twarz towarzysza i na sępie jego oczy.