W małym hoteliku, przy jednej z wąskich uliczek, biegnących w bok od bulwaru Montparnasse, na bardzo wysokiem piętrze sąsiadowali od tygodni Piotr Rozłucki i ex-ksiądz Wolski. Izdebki ich łączył korytarz ciasny i ciemny. Okno z pokoju Piotra wychodziło na ulicę, — księdza na dachy i studzienne podwórka, zastawione mnóstwem okopconych „pawilonów“. Pełno tu było blaszanych kominów i rur, a dymu nie brakowało. Przybyli obadwaj do Paryża, do tej zatoki narodów, portu rozbitków, wielkiej giełdy ambicyi, marzeń, przedsięwzięć... Zamierzali tu pracować, każdy w swojej dziedzinie, — szukać chleba, nauki, pola działania. Wolski przesiadywał w pokoiku Piotra, skoro tylko wrócił z miasta, z wykładów w kolegium francuskiem, w Sorbonie, czy gdzieindziej, z bibliotek i muzeów. Piotr rzadko wychodził z domu. Paryż go rozdzierał, nękał i wysysał. Trzeba było pokonać siebie, pokonać to miasto miłości, cmentarz duszy. Przebywał tu umyślnie, wchodził w uliczki, w sienie, do kościołów, wałęsał się po ogrodach i po kawiarniach, wstępował nawet na schody znajome, po których był ongi biegł, jak obłok szczęśliwy niesiony od