Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
150

— Marsz do jamy po tamtych!
— Och, znowu! Wiecznie my!
— Wyciągać ich po kolei, żywy, czy umarły.
Ciemne ich figury znikły w jamie. Leżący u stóp począł wzdychać, szamotać się, coś bełkotać. Kopacze wnet wypchnęli z otworu, niby tłomok, jęczącą, czarną masę. Stoczyła się w krzaki, — poczęła stękać, otrząsać się, poruszać, ziewać, wreszcie coś szeptać. Wkrótce wyciągnięto drugiego, trzeciego, czwartego, — aż do ostatniego z szeregu. Dwaj pierwsi rachowali w ciemności. Wymawiali szeptem imiona, czy przezwiska. Tamci pluli, otrząsali się, strzepywali ze siebie śmierć i glinę. Zdawało się, że to ziemne robactwo roi się w mroku, wypełzłszy ze swej nory.
— Żywi wszyscy? — zapytał Rozłucki.
Szarpano tych i owych, prostowano ich i podnoszono do góry głowy zwieszone. Ktoś rzekł:
— Są wszyscy.
— Jesteście na brzegu rzeki. Tutaj są wasze pieniądze, odebrane od Murłyka. Jedni teraz w prawo, drudzy w lewo! Nogi za pas! Bywajcie zdrowi!
— Bóg zapłać! — rzekł jakiś głos w mroku.
— Bywaj zdrów, oficerze! — rzekł głos inny.
Piotr go poznał. Wsunął w pierwszą z brzegu dłoń pieniądze. Krzaki w ciemnościach zatrzeszczały w jednym i drugim kierunku. Słychać było szelest wiklin i rokiciny, deptanej i łamanej w pośpiechu. Zadudniała ziemia. Wiatr przyniósł zdaleka jakiś prędki okrzyk, później coś, jak szept. Wreszcie nastała cisza nocna. Piotr nasłuchiwał. Nasłuchiwał