Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
149

pociągnęła błogosławionym wiewem. Uderzył drągiem jeszcze raz z całej siły i trafił w próżnię. Wtedy podsadził się pod ramiona pierwszego z brzegu kopacza, przywlókł go do samej ściany i głowę mu wepchnął w otwór. Tamten wąchał powietrze całą piersią, pił je całem, zdawało się, ciałem, wciągał w siebie nienasycenie. Wykręcił się wnet o własnej sile i począł pazurami, łokciami, całym sobą wypychać ziemię nazewnątrz. Gdy otwór był już zupełny, znalazł za sobą głowę omdlałego towarzysza. Nastawił ją w stronę czystego prądu — i wnet go ocucił. Obadwaj pochwycili za rydle. Piotr, który cofnął się z powrotem do galeryi, słyszał ich wściekłe głosy:
— Jeszcze! Wicek, jeszcze! A dy przecie! Bij na wylot! Odwalaj! Na całego! Powietrze!
Otwór był wybity. Jeden z robotników wylazł nim na wolność.
Leżąc na kupie gliny, Rozłucki ugniatał ją ciężarem swego ciała, ażeby jak najwięcej powietrza wpuścić do galeryi. Z jej głębi dochodziły go jęki i stękania. Chwycił pod pachy pierwszego człowieka z brzegu i wywlókł go z nory nazewnątrz. Razem z nim stoczył się w kolczaste krzaki. Zrozumiał, gdzie jest. Przeciągnął się w barach, w stawach i raz wraz strząsał ze siebie ohydę podziemną.
— Wy, zbiegi! — zawołał zcicha.
Odezwało się dwu.
— Ilu was tu jest?
— My tu dwaj, co my kopali w przodzie.