Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
148

— To kop sam! Ja się już spracował.
— Ja tosamo! — rzekł drugi.
— Zdychać, to zdychać...
— Niech zdycha świat!
Latarnia zgasła. Piotr oparł się plecami o ścianę i marzył. Zdało mu się, że ramię jego opiera się o ramię Tatjany. Idą w Paryżu ciemną ulicą, dokądś daleko. Mży wiosenny paryski deszczyk. Lśnią chodniki. Przytuliła do ramienia czarodziejski policzek i nie chce go oderwać. Czerwone uchyliły się wargi i białe zęby odsłania uśmiech jej miłosny...
Ktoś jęknął. Ktoś błaga o pomoc. Gdzie to? Piotr nachylił się, upadł na kolana i doznał ohydnego otrzeźwienia: Tani już dawno niema... Zgniła już dawno w tej nieprzebytej, cuchnącej glinie!
Natrafił rękoma na mokrą glinę, później na czyjąś głowę. Podniósł ją w dłoniach i przypomniał sobie, że chorego z dusznicy minierskiej trzeba trzymać w postawie siedzącej i głowę mu dźwigać do góry. Począł dźwigać tę głowę do góry, lecz sam zwalił się na kupę gliny, miękiej, jak pierze. Za tą gliną słychać było chargot i szamotanie się. Piotr na czworakach wpełzł w jamę, wybitą przez kopaczów. Wczołgał się na ich ciała, leżące na ziemi. Namacał rękoma drąg żelazny. Klęcząc, począł nim bić w glinę i borować koło. Ostatnia w mózgu myśl dyktowała mu te czyny. To jedno jeszcze wiedział, że powinien już być koniec płaskowzgórza, zarwanie się gruntu i osypisko rzeczne. Z otworu, który drągiem wyrobił, struga powietrza