Kiedy przebyto kilkadziesiąt sążni tego podziemnego korytarza, Rozłucki znalazł się w miejscu, skąd rozchodziły się we dwie strony niższe i węższe ramiona. Dalej była jeszcze pewna przestrzeń tegosamego wydrążenia w glinie, a na samym już jego końcu znajdowała się szersza komora, tworząca pospołu z linią główną jakgdyby ramiona krzyża. Te nisze miały poziom nieco niższy od całego przejścia i równie, jak ono, były obite holenderskiemi ramami. Było to miejsce przeznaczone na ewentualne umieszczenie w niem szkatuł z czterdziestopudowym ładunkiem prochu, czyli tak zwanych hornów wybuchowych. Nisze te były puste, rola ich bowiem zaczynała się z chwilą wybuchu robót minierskich nieprzyjaciela.
Piotr Rozłucki wszedł do jednej z komór, podniósł w górę latarnię i okazał to miejsce dwu ludziom, postępującym tuż za nim. Następnie sam cofnął się do bocznej niszy, gdzie był skład na przyrządy, a dwu zbiegom kazał wejść w ów zagłówek galeryi. Powietrza tam już niemal nie było, gdyż ślepą ścianą kończyła się wszystka robota. Cuchnęło zgniłemi jajami. Oficer kazał jednemu z ludzi ująć żelazny drąg, drugiemu łopatę. Narzędziami temi mieli wyrwać deski oszalowania, podtrzymujące z boku ziemię. Ci dwaj podważyli deski, wyrwali je z felców i po długiem siepaniu rękami wydobyli ze spoideł. Posypała się na nich gliniasta ziemia i zawaliła ich aż do kolan. Piotr kazał im kopać naprost: jednemu bić w glinę drągiem, — drugiemu wyrzucać ją łopatą. Trzeci
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/148
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
142