Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
141

wem, tak zwanemi holenderskiemi ramami z siedmiocalowych desek. Powietrze tu było duszne, pełne szczególniejszego kwaśnego zapachu. Szło się jakgdyby w podłużnem pudle. Z obudwu stron biegły wzdłuż drewnianych ścian listwy, łączące ramy pomiędzy sobą. Ludzie zgięci w pałąk, czołgając się jeden za drugim, prowadzili po tych listwach rękoma, jak po poręczach. Tu i owdzie jednak spotykali w ścianach przerwy. Były to nisze, również ramami drewnianemi oszalowane, w których głębi były studzienki dla odprowadzania do nich kanalikami i ściekami pod podłogą chodnika wody gruntowej z galeryi. W innych leżały przyrządy ciesielskie i wiertnicze. Woda miarowo kapała w ciszy podziemia, łudząc, że to słychać dalekie, miarowe kroki.
Z jednej strony podkopu nogi więźniów potrącały się wciąż o trójkątną żłobowinę, ułożoną tam zawczasu w przewidywaniu zabezpieczenia od wilgoci lontu, który w przyszłości miał być w nią nawleczony po umieszczeniu we właściwych niszach materyałów wybuchowych. W miarę jak się wgłębiano w tę norę, powietrze stawało się coraz duszniejsze, cuchnące od gazów gruntowych i zepsute od zdyszanych oddechów. W pewnych punktach były powiewy lżejsze, gdy mijali rury wentylacyjne, prowadzące z podkopu nad ziemię, lecz w miarę zapuszczania się w głąb i te oddechy ledwo — ledwo dawały się uczuć. Coraz bardziej brakowało tchu. Przytępiał się słuch i opanowywała skłonność do wymiotów.