Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
143

stojący najbliżej miał odgarniać ziemię w tył i rzucać ją jaknajdalej w korytarz. Stamtąd, szeroko się rozstawiwszy, zbiegowie mieli ją podawać jeden drugiemu, miotając na płask po podłodze chodnika. Praca zawrzała natychmiast ze wściekłą szybkością, sprawnością i sprytem. Słychać było ciężki łomot odwalonych brył, przerzucanie ich gracami i rydlami i rzężenie oddechów. Dla ułatwienia roboty odnoszący ziemię w korytarz pełzali na kolanach. Powyciągali ze spodni koszule i w podołach nosili glinę, biegając tam i nazad w oszalałym popłochu. Praca ich zorganizowała się sama, ułożyła bez rozkazu w sposób najbardziej do natury miejsca przystosowany. Jedni biegali w cwał na kolanach, jak rozszalałe zwierzęta, inni na czterech łapach, koszule z ziemią trzymając w zębach, inni zgięci w pałąk miotali ziemię rydlami. Dwaj kopacze przodownicy sprawiali wrażenie waryatów. Ruchy ich były rozpętane, szybkie jakby w drgawkach wielkiej choroby. Narzędzia padały w glinę niepostrzeżonemi od szybkości ciosy, a każdy cios zdawał się sięgać do środka przeklętej skorupy. Stękali i jęczeli, wyli i wśród okrutnego przeklinali płaczu. Pracowali klęcząc, więc zdawało się w półmroku, że w ciemnicę ziemi walą głowami i że się w nią wgryzają całą mocą zębów. Klęcząc również, odrzucał urobek pierwszy odgarniacz, wtulony w przeciwległą komorę. Piotr patrzał weń ze swojej przy blasku latarki, która, niestety, od złego wyziewu ledwo ledwo płonęła. Człowiek ów był to żyd, o twarzy młodej, lecz