Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
131

stołu. Rozłucki wstał z łóżka, naciągnął szynel na ramiona i rzucił okiem na banknoty. Było tego kilkaset rubli w papierach, — parę storublówek, starannie poskładanych, i kilkanaście papierów mniejszej wartości, osobno złożonych. Sołdat wypuszczał ab ovo szeroko i niezrozumiale o pewnym wachmistrzu policyi, o swojej z nim zażyłości, o pijatykach i hulankach, — wreszcie o więźniach. Okazało się z tej bez ładu gadaniny, że ów wachmistrz, nazwiskiem Murłyk, od pewnego już czasu kusił delatora, podoficera bateryi, Biereżkowa, — że go spajał drogiemi wódkami i niewiarogodnie słodkim likierem, że go obsypywał szczodremi podarunkami, a wreszcie, że mu przyprowadzał najśliczniejsze dziewki na każde zawołanie. On, Biereżkow, nie mógł przez długi czas zupełnie zrozumieć, po co to Murłyk robi, skąd ma tak wielkie pieniądze i jakim sposobem to wszystko przeprowadza. Ale, tak właśnie nic nie wiedząc, ulegał, grzech straszny brał na duszę. Nie mógł się cofnąć przed pokusą. Wyznaje teraz, jak przed Bogiem: hulał z Murłykiem po całych nocach. Wymykał się z fortu do miasteczka, gdyż klucze od bramy miał w ręku, spotykał się tam z Murłykiem w hotelu Zysmana — i straszne grzechy brał na duszę. Murłyk przywoził „panny“ skądś aż z Warszawy i zostawiał go z niemi samego. Czegóż to tam nie było, — jakie jadło, jakie napoje! Piotr skrócił to opowiadanie jednego w kółko — pytaniem: co znaczą pieniądze, leżące na stole? Okazało się, że pieniądze pochodzą od Murłyka.