Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
130

fus, albo ospa, lecz i nieznośni, jak te choroby. Mieli jakieś swe przyczyny i dzieje, podlegali własnym swoim prawom i przepisom, wynikli znienacka na tle rzeczywistości fortu, jakby potężna jego choroba. Długo trwały te obserwacye, lecz wreszcie się znudziły. Nienawistnie przywykł do więźniów, jak przywykł do murów, ziemnych nasypów, armat, fos i korytarzy podziemnych. Stało się to głównie z tego powodu, że aresztanci byli przeszkodą szczególnego rodzaju w myślach o szklanej epoce ludzkości. Obecność ich wykazywała na jawie i najdobitniej, że marzenia o szklanem łożysku Wisły są pustem i bezpłodnem przywidzeniem.
Pewnego dnia, już w zimie, podoficer bateryi fortecznej, zostający pod bezpośredniemi rozkazami Piotra Rozłuckiego, człowiek starszy, brodaty, olbrzym, kat na żołnierzy i niesłychany służbista, zameldował, że ma do powiedzenia rzecz ważną. Przyszedł z tem do mieszkania prywatnego i długo czekał w sieni, zanim go Piotr przyjął. Padał już zmrok i w pokoikach było ciemno. Piotr drzemał był i, leżąc na łóżku, rozespany słuchał owego raportu. Podoficer zcicha poprosił, ażeby z jakiemś poleceniem odesłać służącego żołnierza, tak zwanego „dieńszczyka“. Piotr zgodził się na to, pewien, że usłyszy donosy na sołdatów. Podoficer przybliżył się do stołu i złożył na nim jakąś papierową paczkę. Na zapytanie, co to tam kładzie, zaczął tajemniczo, zduszonym szeptem rzecz wykładać, popychając wciąż środkowym palcem prawicy kupkę papierowych pieniędzy ku środkowi