Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
126

kiedyś przemierzać. Wiatr zimowy świstał w embrazury i ostrym śniegiem siekł oczy...
Teraz, gdy powrócił z urlopu, począł nanowo wyniszczać w sobie nawiane w dalekich stronach zapachy i dźwięki czułe. Znowu przebywał wciąż w głębi fortu. Twardy był dla żołnierzy i potężną nakładał im pracę. Patrzyli nań spodełba z ukrytą we wzroku groźbą, jeżeli wychodził na przechadzkę, to tylko na wierzch bankietu ziemnego i okrążał tort wokoło po jego najwyższym gzemsie. Nie był to wszakże wypoczynek, lecz właśnie uciążliwa praca. Stamtąd widać było dokładnie łożyska dwu rzek na dalekiej przestrzeni. Rozległe łachy rzeki głównej słały się przed oczyma. W ciągu dwuletniego pobytu w tym forcie Rozłucki poznał się z widokiem rzeki, wmyślił się weń i wwiedział. Widok ten stał się jedną ze składowych części jego duszy. Przypatrzył się dobrze rzece w jej zimowem, lodowatem okuciu, — podczas wiosennych zatorów, — w wylewy, gdy się przeistaczała w żywioł potężny, — i w letnie susze, gdy ciekła płytkim i ociężałym popławem strumieni między łachami. Chodził patrzeć wzdłuż jej brzegów, kiedy podczas wylewu rwała taflami najurodzajniejsze, najśliczniejsze pokłady przebogatych iłów, które przed wiekami sama niegdyś złożyła. Przepływał łodzią patrzeć, jak na przeciwległym jej brzegu powstawało wywierzysko piachu, ledwie pokryte karłowatą iwiną. W ciągu wielu — wielu dni napatrzył się sennemi oczyma tych wód bezpańskich, wód sobiepańskich, płynących starym nierządem.