Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
117

płanem czynił się ten ogromny, jednolity ludzki zespół. To oni sami wówczas rozmawiali się ze swoim „Mocnym Bogiem“. Pieśń uderzała w sklepienie kościelne, zdawała się wyważać zamknięte drzwi i wyłamywać okna. Nieuczony, potężny, jednolity głos tłumu podrywał się z ziemi, jak ptak, rozpościerał skrzydła i szybował ku niebu. W tych, co śpiewali, i w tych, co słuchali, jednako serce drżało. Pieśń wypominała klęski, które spadają na plemię ludzkie, na sioła przyziemne: — powietrze — głód, — ogień, — wojnę... Ciemne, straszliwe, nieme dzieje chłopstwa, znaczone stygmatami „powietrza“, — poryte legiendarnemi klechdami o męczarniach „głodu“, rozświetlone nocną żagwią „ognia“ — i pamiętające dziki, przeraźliwy tętent „wojny“ — wzywały o pomoc do Tego, co żywych może „zachować“. Była w tej pieśni, wyrzuconej z piersi zdrowych i potężnych, niewysłowiona moc i dzika żywotność. Tragizm tej prawdy, że pieśń tę śpiewają chłopi polscy, opuszczeni i samym sobie zostawieni, którzy Polskę w siołach swych zataili, dodawał hymnowi nowego pierwiastku potęgi. Stojąc tak w tłumie i słuchając, Piotr uczuł pewnego razu dla tego siermiężnego narodu wszystkomogącą miłość.
Zaraz po nabożeństwie wracali do Cierniów, ażeby nie spotykać się z dziadem. Bryczka toczyła się bocznemi drogami, kolejami, wyżłobionemi przez nieliczne wozy. Na prawo i na lewo ciche się słały role. Jedne, ku wzgórkom zwrócone, schły w cieple jesiennem, inne, nizinami idące, były ciemno-