Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skrzydła, dziób rozwarty, słyszę krzyk chrapliwy i dziki.
Gdybym kij swój podźwignął, znalazł kamień, uderzył z całej mocy ramienia, zabiłbym napastnicę.
Dostrzegła, czy przeczuła niewiadomą mi władzą ten zasób mej potęgi, ten impuls mojej woli, bo krzyk jej stał się ostry, złowrogi, zaiste wojenny.
Nie inaczej — wyzwała mię do boju!
— Czegoż odemnie chcesz, skrzydlata? Com ci krzyw, śnieżnopióra? Czy i ty w tej samotni, na granicy wód i piasków tylko prawa wojny za prawa uznajesz?
Krzyk rybitwy nie ustał, nie zniżył się, nie nacichł, lecz się wzniósł i dosięgnął granicy obrzydliwej rozpaczy.
Zrozumiałem treść tych ptasich okrzyków.
Zrozumiałem dokładnie.
Poczytuje mię, widać, za kształt śmierci dwunogiej, która zmierza w kierunku jej gniazda.
Krok mój poczytuje za krok śmierci, który lada chwila nadepnie na gniazdo, ukryte kędyś w zagajach charszczów i badylów tej strony, ukręcone z kolczastych włókien mikołajka.
Wiem, dobrze wiem, co jest w krwionośnem sercu, gdy dwunoga śmierć zbliża się do gniazda, przytulonego do ziemi.
Wiem, dobrze wiem, co jest w rozwartych oczach, gdy spokojna, obojętna, radosna przechadza się w pobliżu, na ścieżce prowadzącej do progu.