Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mam w gardzieli tensam krzyk, który się spod twego serca wydziela, ptaku popielaty.
Każdy odcień chrapliwy pamiętam na widok przybliżania się i na widok oddalania.
Znam także odcień tego krzyku, gdy nie omija schronienia i, wpośród tysiąca innych, do mojego jedynie wybiera się w odwiedziny, — gdy, — po tysiąc kroć przeklęta! — na mojem nieszczęsnem sercu wszechmocy swojej próbuje.
— Ucisz się, matko!
Nie ja to jestem kształtem śmierci twojej, lub czyjejkolwiek, kogo aż do śmierci miłujesz.
Ja jestem, jako i ty, jedynie ptak polotny, którego skrzydła burza z prawa i z lewa podbija.
Przez twoją świętą trwogę, przez twój krzyk żałosnej miłości, niechaj bezpieczne będzie twe gniazdo małe!
Wyprowadź cichcem, a nieobaczkiem, przed zbójcami dzieciątka swoje między dwie błękitne otchłanie, wyższą i niższą, między niebo i morze.
Niechaj szczęśliwie, według swojej natury, w rozkoszy bytowania wygną sustawy i pióra swych skrzydeł.
Niech najpotężniejszemu wichrowi sprzeciw postawią i, jako żagle, zagrodzą drogę, żeby dzięki lekkiej przeponie ich kostek, ścięgien i piór sam musiał je naszać aż pod lecące obłoki, wywyższać, podnosić wzgórę, w promieniach słońca wiecznego.

*