Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zda się, iż to skrzydłopięty Hermes z Olimpii, ocknął się i przebiega wybrzeżem północnego morza.
Ciemna postać w oczach oddala się, mętnieje, mgłą się zawściąga.
Daleko w błękicie znika.

*

Na przymorskim chodniku, który stanowi wschodnie brzuśce przyrostów półwyspu wciąż linia złotofalista wynika i przygasa.
Niema tam już ludzi.
Nareszcie — niema nikogo.
Bieli się tylko w dalekim błękicie stado mew wiecujących.
Złożone są ich płowe, smużką białą ośnieżone skrzydła i białe głowy widnieją zdala na fali.
Z siodłatej barwy zwierzchniego płaszcza swych piór podobne do morza w czas burzliwy, — barwą głowy i spodnic naśladują piany, pędzące na czubach bałwanów.
Spłoszone widokiem przychodnia, pierzchają, wnet jednak zlatują białemi piersiami we wzdęte podrzuty żywiołu i, jak łodzie człowiecze, ponosić się każą.
Jedna tylko, odbita od stada, wciąż krąży.
W moją stronę nawraca.
Unosi się wyżej i niżej, jak jastrząb kołuje, leci w prawo i w lewo.
Jak strzała wprost na mnie przypada z wyraźnym zamiarem napaści.
Widzę tuż nad swą głową rozpostarte jej