Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzą, ostoję i przytułek igrających dorszów i storni, czy wydarła przemocą denna matnia kręcichy, rybackiego niewodu.
Ani jeden kamyczek nie wynosi się z toni.
Gdzieniegdzie ułamek zczerniałego drzewa, korek, lub szczątek węgla z człowieczego kędyś ogniska czerni się zdala w blasku pobrzeża, jak resztka wstrętnego brudu.
Morze otrząsem wewnętrznej odrazy i womitem zewnętrznym wyrzuciło go z siebie.
Ostra wełna nieustannym zakosem podbija stare piasczyste pokłady, podrzyna niemateryalnym swym cyrklem wypukłe półwyspy i wklęsłe zatoki.
Tu i tam odsłania barwne ostrze, nikłemi zdobione kolory, ubite dawno, uklepane warstwice.
Niestrudzony, jednostajny poszum morski przesącza się wpoprzek ciszy.
Lecz oto zniweczył go i roztrącił szelest pluszczący i świszczący.
Wysmukły, nagi młodzieniec, o budowie efeba, wszystek brązowy, z twarzą, w której tylko białka oczu błyskają, jednostajnemi skokami plażę przebiega.
Kark jego jest prosty, łopatki w tył podane, kędzierzawa głowa zadarta, ręce pod pachami złożone i dłonie zaciśnięte.
Pierzchliwie pryska spod jego bystrych a rozrosłych stóp morskie rozpostarcie na strądach.
Zda się, iż pierzaste skrzydła migają z prawej i z lewej strony u każdej miedzianej jego stopy.