Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stą wodę roztrąca, a głowa o urodzie wspaniałej raz wraz melodyjnie, to w tę, to w tę stronę, jak w tańcu się chyli.
Na podsypiskach, tam, gdzie słońce najognistszym przypieka pożarem, leżą twarzą do blasku ostrego nieruchome kadłuby nasycających się światłem.
Tam, gdzie już ludzi niema, łańcuch zachyleń, ostoi i bugajów wgryza się w podsypiska, a szczodra, od piany czubata fala wodna nieskończenie, wskok się narzuca.
Palce nóg nie wgłębiają się i nie mogą odcisnąć na tem ciemnem boisku, a pięta nie więzgnie w wychłostanej i stwardniałej płaskoci.
Na nieskalanym, przymorskim chodniku piszą wciąż fale smugi dymne i sade.
Pomilionkroć muskają i gładzą, a dopasowują w formę doskonałej płaszczyzny piasek, już dawno zmielony na mąkę.
Nad głębią strony, czyli nad tą smugą przybrzeżną, skąd podplusk na strąd wbiega, ciemna lśni barwa.
Za nią ciągną się zielenice, smugi płycizn, pod któremi tkwi rewa i zalegają piaski zdradliwe.
Tam, z wielkich idąc oddaleń, z ciemnych bezkońców, wały morza spotykają przeszkodę, wrą tedy, złoszczą się, pienią.
Gdzieniegdzie na mojej drodze wiązka rudego webła uderza w spojrzenie, kudłata, śliska, ośliniona i osypana bąblami.
Wydarło ją bujne morze mocą swoją i wła-