Strona:Stary Kościół Miechowski.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
115 
Było słuchać bluźnierstwa. Gadzina zażarta,

Nie bojąca się ani Boga, ani czarta.
Wnet przed nim uciekano. Ja razu pewnego,
Gdy śród strasznych błyskawic, grzmotu okropnego
Z pracy wracani do domu, nie widzę Wulego.

120 
Więc szukać pana brata! Do góry nogami

Przewracamy dom cały, pytamy migami,
Czy go zły duch nie porwał? Aż na radę córki
Idziemy wreszcie szukać do tylnej komórki.
Tam ćma! Swiecim pod łóżko, aże tu mój Wuli

125 
Skurczony by pies jaki, a tylko w koszuli

Leży, rzyga z bojaźni, a przed błyskaniami
Zatkał okno komórki swemi galotami.

Jak stąd wylazł i dokąd go jego mądrości
Zawiodły, to, z respektem Księdza Wielebności,

130 
Poucza fakt, co dotąd jako przykład słynie:

Pił i gnił, aż się upiekł na kotłach w maszynie!”

„Wszak i Halfar był takim”, — przerwał z urzędową
Miną pan Obcrsztajgier; — „on chciał swoją głową,
W której tylko miał pustki, nasz lud górnośląski

135 
Wynauczyć, oświecić, lecz te obowiązki

Wymagają sił wyższych! Cóż on więc zamyśla,
Gdyż nikt nie szedł tą drogą, którą on określa?
Powiesił się bezbożnik Waldenburgczyk! ale
Po nim w naszym powiecie nikt nie płakał wcale!”

140 
„Toć ja o takich mówię”, — rzekł Ksiądz; — „wasze gruby

Znacznie się przyczyniają do naszych wsi zguby.
Już ja to przewiduję, mój Panie; wnet będzie
Po kopalniach i hutach, polach, słowem wszędzie
Nowy sposób roboty; a porządek stary

145 
Ustąpi nowym siłom i machinom pary.