Strona:Stary Bóg żyje.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Uspokój się mój Bernardzie!“ cieszył hrabia Retel! „Tak się stać musiało! Wypadek, którego wnet świadkami będziemy, jest nader smutny i upokarzający, ale zarazem poważny, wiekopomny, spełnia się tu bowiem sąd sprawiedliwości Najwyższego. Tak, tak, obrońca stolicy Piotrowéj, — stary Bóg żyje!“
Zajechał dowóz przed zamek, za nim świetny orszak licznych jezdzców. Napoleon oparłszy się o rękę Jenerała wysiadł z powozu. Miał na sobie uniform marszałkowski, ale był bardzo cierpiący, bardzo smutny. Zdało się, że przez jednę noc się zestarzał. Właściciel zamku Pan Ditmur, przywitał zacnego gościa kilku słowami. Napoleon dziękował obojętnem skinieniem głowy, osłabiony na ciele i duszy, ledwo stojąc na nogach, chwiejnym krokiem postępował po schodach do pokoju, który dla niego urządzono. Nagle stanął, patrzał w głąb pokoju, gdzie wysoką osobę jemu się kłaniającą zobaczył.
„Czy w istocie Pan jesteś hrabia Retel?“ — pyta z niezwykłem wzruszeniem Cesarz.
„Jestem Retel Najjaśniejszy Cesarzu.“
„Pan dzieliłeś z wujem moim wygnanie i niewolę!“ Tu położył rękę na czoło i milczał.
„Najjaśniejszy Panie!“ wołał hrabia, przejęty nadzwyczajnością téj wiekopomnéj chwili, „umieram od okropnego ciosu spełniającego się słowa pisma św., że straszna jest rzecz wpaść w ręce sprawiedliwego Boga.“