Maksym mimo jesienną porę ubrany był w białą płócienną koszulę przepasaną zieloną krajką, a spadającą na szerokie białe płócienne spodnie, i w biały kożuch bez wyszywek. Był bez kapelusza. Długie, białe włosy zlewały się z białością stroju. Szedł chudy, wysoki a prosty, skupiony w sobie. W ruchu rozwiewały się białe, zbytnio szerokie rękawy koszuli.
Gospodarz domu przemówił do zebranych:
— Goście mili, łaskawi! Panowie, gazdowie, czeladzi i dzieci! Ojciec Maksym, który ojca mego i dziada pamięta, radość nam sprawi. Na moją i pana Władysława prośbę powie nam przypowieść o Rachmanach, piastunach naszego bytowania.
Usiedli wszyscy bądź to na ławach, to na fotelach wyniesionych przez domowników, inni znów w kolasach, inni wysoko na ganku, inni nieco niżej na schodach i na przymurkach wśród kwiatów. Wśród obcych gości górowała ciekawość co powie człowiek, o którym mówiono iż był na tamtym świecie, wśród domowników napięcie, wśród ogółu gazdów nabożne milczenie.
Była cisza. Z daleka równo szumiał Czeremosz. Na dachu nad gankiem gruchały gołębie, na dalszych poręczach ganku siedziały pawie. Obok dziedzica leżały dwa ogromne białe psy. Wszysko czekało.
Maksym usiadł na niskim zielonym fotelu. Uśmiechał się życzliwie lecz smętnie. Po chwili wstał. Spoglądał z góry z ganku na róże kwitnące na pobliskich grządkach, i na fioletowe powojniki pnące się wokół domu. Wzniósł oczy ku Synyciom, ku Cerkwom skalnym. Stamtąd — tak szeptano sobie — dostał się niegdyś na tamten świat.
Lice Maksyma śmiałe było, sokole. Słowa łagodne jak gruchanie gołębi. Oczy duże siwe to rozpalały się jak płomień, to łagodziły koiły, to pokorą dziecięcą otwierały się światu. To przenikliwie patrzyły, to rozszerzały się, rozszerzały się zanadto, jakby nigdzie nie patrzyły, jakby nic nie widziały z tego świata. „Dla tego jednego warto tu było na ten świat się narodzić, aby pod te oczy się dostać, pod ich światło“ — mawiał Foka Szumejowy. — Jak stary zaufany przyjaciel patrzył na cię Maksym, serdeczny, rachmanny. Znał boleść człowieczą i mękę stworzenia wszelkiego. Wzrokiem swym od razu odkrywał przypowieść tej boleści i lek w niej samej zawarty.
I oto ostatnia przypowieść Maksyma, ostatni akord godów Krzyworówni:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/463
Wygląd
Ta strona została skorygowana.