Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pierwszy wysoki, chudy, chyży biegł stromiznami z ciężkim ładunkiem na plecach, skacząc czasami z głazu na głaz. A drugi, podpierając się bardką, ostrożnie przeprowadzał wciąż zsuwającego się na zadzie konia maści myszatej, pomiędzy skały i zarośla kosodrzewiny.
Pigacz ułatwił sobie przeprawę niejednym łykiem węgierskiej palinki. Przejawiał w powitaniach niehamowaną serdeczność. Odpowiadały mu bez przerwy, hukały skalne kotły Czarnohory. Poważny zaś i zmęczony Dmytro pod deszczem wymowy Pigaczowej nie mógł prawie dojść do słowa. Cieszył się także, bez słów.
Na stokach i dolinach był jeszcze zapach letni. Także koliby pachniały niedawnym dymem, a lasy nie przebyły oczyszczenia wichrowego.
Doszli do chat w zupełnej ciszy. Spoglądali czasami w stronę Czarnohory, kiwali głowami. Przynieśli wieść, że „idzie coś stamtąd“.
Dopiero o północy przed Pokrową zastępy wichrowe ruszyły ku dolinom. Jak zaczęło na dobre wiać gdzieś przed Maryszeską, to od razu wszystkie staje powytrząsało. Wywiało z reszty zapachu człowieczego. Oczyściło na zimę, zagarnęło dla wiatru.
Uderzało raz po raz, coraz potężniej druzgotało i waliło po stokach drzewa co słabsze.
Odpoczywało jeszcze. Próbowało sobie harców tędy i owędy. Kołychnęło się naprzód pod szczytami ku wschodowi. Krokiem nie byłe jakim, nie to by zbyt potężnym, ale wcale nie drobniutkim człapało po wierchowinach.
Naprzód pobudziło po licznych zymarkach pasterzy zaszytych w sianowych łożach. Młody pastuch, jeden i drugi, poderwał się, przetarł oczy, krzyknął coś dziko, posłuchał półprzytomnie grania wichru i spał dalej. A ten i ów staruch, o trzodę po ojcowsku zatroskany, wychylił się z ciepłej zymarki.
Na Wierchowinie huculskiej równomiernie płynie życie gazdowskie. Dopóki człek żyje, dopóki zdrów, z daleka, zda się, można by odgadnąć co robi niemal o każdej porze dnia.
Zapewne wówczas, obudzony nalotem wichru, wykołysał się z zymarki Bażyło, pogromca starowiecznych lasów, ojciec tylu zielonych carynek. Bażyło z twarzą szeroką, brzydką, popękaną jak pień wiekowej wierzby i z tak kudłatą głową jak korona wierzby, gdy tylko wysunął się z chaty sianowej, właś-