Kartkowało, kartkowało za porządkiem w tej mądrej głowie, wreszcie znalazł:
— Ogień jest potrzebny dla obrony i dla ataku. Tutaj jest tymczasem obrona... —
Podniósł szpadę. Wtedy watry zadymiły białym dymem od chwoi jałowcowej.
— An! — zakomenderował.
A już tymczasem gwałtowne strzały, nieporządnie i bez komendy padające od brzegu, ze strzelb w berbenicach tkwiących raziły wojsko.
— Faaaaaajer! — przeciągle a miarowo śpiewał plackomendant tak dokładnie, jak reglament wypisuje.
A salwa to była także figurowa. Upatrzyła sobie salwa jakiegoś dziada przybłędę, co w Jasienowie wdrapał się na darabę, aby coś koło opryszków zarobić w Kutach. Po drodze było z niego śmiechu co niemiara, że to z „proszieka“ — opryszek. Podczas strzelania nie leżał, tylko stanął sobie spokojnie koło watry. Jasna rzecz, że walka to nie jego sprawa. Ale tak przyciągnął ku sobie cały rój kul. Podziurawiony był teraz jak rzeszoto. Widać, że nauczeni byli celować żołnierze, aby się patrony cesarskie nie marnowały, chociaż sam pan plackomendant, z powodu ciemności, nie podał celu. Tak jak to reglament nakazuje.
Zaraz po salwie odezwała się fłojera Kudilowa Wasylukową pieśnią. I wszyscy opryszki zerwali się i puścili się biegiem ku wojsku. Wstający i biegnący czerwienili się tu i ówdzie w blasku ognia jak plamy krwawe. Czasem błysnęły blachy mosiężne na kapeluszach. Otoczyli oddział wojskowy, strzelając z pistoletów, przyskakując coraz bliżej, rąbiąc bardami karabiny i ręce. W tym samym czasie ozwały się z brzegu, czy też z korabi, trembity.
Ale i ten wypad nie stropił plackomendanta. Miał sposób i na to. Zakomenderował i półkompania obróciła się w tył, jakby na zawiasach naoliwionych. Znów huknął coś i wszystkie boki najeżyły się długimi bajonetami. Zwarły się te szeregi wytrwałe i ciężkie z lekkimi i chyżymi ale niewytrwałymi napastnikami. W przeważającej sile dobierali się opryszki. Ludu śmiałego u nas nie brak, ale takiego twardego, czy może tępego, jak ci Niemcy — nikt dotychczas nie widział. Stoją w porządeczku, choć lecą na nich kule, choć bardy rąbią. Jeden trzyma bajonet i macha nim, drugi swój giewer nabija, a trzeci strzela. I tak na przemian. Stoją jak skała.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/412
Wygląd
Ta strona została skorygowana.