Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał się podnieść — wstać. Stęknął, oparł się obiema rękami o ziemię, chciał przyklęknąć, ale nie był w stanie.
Z jękiem upadł znów na ziemię, i w strasznym bólu słyszał, jak rwało mu się ze serca:
— Gdzież jesteś? Ty — Ty?
Szał go ogarnął.
Kołujące wiry piasku piętrzyły się nad nim ku niebu, to znowu wklęsały w bezdenne przepaście, a on w tym szale i zamęcie, ciskany jak piłka w górę, to zrzucany w otchłanie, krzyczał rykiem zranionego zwierza:
Gdzie jesteś — gdzie jesteś?




Na sierpie księżyca siedział szatan — chudy szatan ze zwieszonemi, długiemi nogami, urągliwą twarzą kozła i grał na skrzypcach. Każdy ton był długim sznurkiem, zakończonym ostrym hakiem.
Szatan rzucał wędki na niego. A miał przedziwną pewność oka. Jedna wędka za drugą zaczepiała się — jedna o mózg, druga o pierś, trzecia o szyję... Każdy ton zahaczał się o jego ciało, ranił go, wyrywał mu kawałki mięsa — leżał skrwawiony, oszalały z bólu — ale nie mógł się podnieść.