Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez dwa morza przyszła do niego — jedną i drugą górę przejść musiała, by mu dać swe serce — ale przyszła.
— Ukochany.
A było to jak dźwięk, nigdy nieporodzony, bez początku i końca.
Jak gdyby już rozegrany dźwięk fali rozdzwonił się tonem harfy Eola, spotężniał, wzniósł się pod niebo, zapełnił wszechświat i znowu zwolna opadał w nieskończoność niepoczętej harmonii sfer.
— Ukochany.
A było to, jak jasność przejrzystego obłoczku nad krańcem nieba. Rośnie, wzmaga się w świetlistą chmurę, rozciąga się falą ognia od wschodu do zachodu, zwolna niknie, blednie, gaśnie.
— Ukochany.
A było to, jakby się całe niebo w drobnym dżdżu sperliło, jak gdyby naraz chłodny strumień wiatru w parne południe spłynął, jak gdyby ostre skrzydło mewy zarysowało lekką bruzdę w szklistej powierzchni morza.



Tak, to było południe, czas żniw.
Przed domami siedzą żniwiarze i ostrzą kosy osełkami. Gromadka dzieci wybiega niesfornie ze szkoły,