Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przestali mówić ze sobą, przestali patrzeć na siebie, bali się dotknięcia swych rąk — a nawet w ich milczeniu szalały obłędy zwątpień, bezwiary i nienawiści.



Wszystko napróżno.
Napróżno zdeptał szczęście swych najdroższych, napróżno poświęcił spokój swego sumienia.
A przecież miał takie same prawo do szczęścia, jak inni, a nawet większe jeszcze.
Wszystko zniósł, by posiąść z nią szczęście.
Była przecież aniołem. W świętem jaśnieniu jej skrzydeł, pragnął wznieść się ku niebu, co słoneczną łaskę nań zlać miało.
O, święte wniebowstąpienie, którego z nią razem dokonać pragnął, jej miłością otulony, uświęcony swą Golgotą, ogniem tak ciężko zdobytego szczęścia oczyszczony.
Na tęczach niebieskich miał królować, ziemia miała być nóg jego podnóżkiem, a ludzie mieli całować stopy jego i żebrać promieni jego łask.



Stało się inaczej...
Ale gdy już pociąg, który mu ją uwiózł, znikł w dali na skręcie, zrozumiał, że ją utracił na zawsze.