Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Była cichą i dumną w posępnym majestacie upadku i grzechu i była smutną a piękną pięknością anioła, co duma, płacze, a tęskni za utraconym rajem.
Kochał ją, i jak ją kochał!
Zniszczył szczęście najdroższych sobie istot, najsilniejsze potargał więzy, zdeptał całą swą przyszłość — ale nie znalazł szczęścia.
Tylko ból, strach, a gniew.
Przestał panować nad sobą, czuł, że ktoś inny, jakiś zbrodniczy szatan nim owładnął, targa go i prowadzi, dusza jego stała się straszną i okrutną. Szedł jakby w ciągłej nocy obłędu, szarpany burzą, straszony potworną ciemnością.
Znęcał się nad nią.
Aż do krwi siekł ją szyderstwem, a w mózgu jej wypalał krwawe plamy obelgą i hańbiącem słowem.
Nie wolno było jej mówić, że go kocha. Śmiał się dzikim obelżywym śmiechem. Nie jego kochała, ale swego pierwszego kochanka, który w niej kobietę stworzył, z którym to wielkie, tajemne piękno pierwszej rozkoszy miłosnej przeżyła. Jej miłość to tylko mętne resztki na dnie jej duszy: — to wszystko, co dla niego zostało.
Nie wolno było jej siąść o zmroku i zamyśleć się. Widział wtedy długie, drżące ręce jej tęsknoty, jak pragnęły tego pierwszego, jak go ku sobie wołały, i nęciły i rozkosze obiecywały.