Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Musieli się rozłączyć...
Wzięła go jednego wieczora za rękę i rzekła z cichym, smutnym uśmiechem:
— Pocóż mamy się tak dłużej męczyć? Rozłączmy się. Niema innej rady.
Milczał.
Tak niema innej rady. Bez niej wróci spokój, próżnia, posępne, dżdżyste niebo, ciężkie ołowiane chmury, ale przynajmniej spokój — spokój...
A kochał ją, kochał. Kochał ją duszy obłędem, bólem i rozpaczą zastygłem sercem, a miłość ta, gdyby jadowita trucizna przegryzła mu duszę aż do dna, gdyby ziele hyzopu wrastała delikatną siecią włóknistych korzonków w najtajniejsze jej szczeliny i rozsadzała, rozrywała jej spojenia.
Była cichą i smutną, a smutek jej duszy był jak rozpaczne skupienie pokuty, jak niema, beznadziejna skrucha rozciągnięta w krzyż na wilgotnej posadzce mrocznych kaplic.