Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie, to nie od razu gdy go zobaczyłem, ale zapytałem go o drogę do naszego hotelu, a on — tak samo jak zeszłej nocy — odwrócił się i bez słowa pokazał nam ręką kierunek, dopiero wtedy; tak, ten sam, i przecież And chwycił mnie wtedy za rękę, pociągnął za sobą, zaczęliśmy iść szybko, biec prawie, i przecież gdy już byliśmy w hotelu powiedział: „poznałeś go?”, a po chwili: „czy ty myślisz że to był człowiek?”
W milczeniu wypaliliśmy papierosy, i And wyciągnął karty, graliśmy w pokera ale stawkami były nie pieniądze „to banalne” — powiedział — „teraz będziemy grać dla samej gry: sztuka dla sztuki; i będziemy się pasjonować, musimy się zmusić do tego, przy jednoczesnym powtarzaniu sobie że przecież gramy o nic”; i rzeczywiście po chwili gra zaczynała być pasjonująca, stawkami były zapałki a później kreski rysowane na marginesie gazety, byłem naprawdę wściekły gdy przegrywałem, lecz doszliśmy do wniosku że poker to też banalne, oko również, nawet i wojna; graliśmy wreszcie w tak zwany wychodek: na kupie kart ustawia się dwie oparte o siebie i z kupy należy wyciągać karty tak aby się te dwie nie przewróciły, aby się ten wychodek nie zawalił, przegrywa ten kto to zrobi; bolała mnie głowa, i zaczynało mi się już zbierać na rzyganie, od papierosów piekły dziąsła i gardło, równocześnie senność już prawie spaliśmy nad tym wychodkiem; „dobrze ci jest?” zapytałem Anda, „dobrze” odpowiedział, „mnie również. — A tam... wiesz, oni tam tańczą” mówiłem „tańczą, muszą podrygiwać w takt melodii i muszą obejmować kobiety, czasem nawet całować czy obmacywać; widziałem tam taką blondynkę — młodą i bardzo świeżutką zresztą — i zaraz wiedziałem po co ona tam przy-