Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmęczony, zupełnie rozklekotany śmiechem, wzmagającym i jeszcze wzmagającym się, musiałem odrzucać tę myśl, byłem zmęczony,
jestem zmęczony tym śmiechem, —
Oni tam rzeźbili człowiekowi buzię że już śmiał się do końca. I chociaż mnie tu idzie nie tylko o stronę zewnętrzną to buzię też mam wesołą, wesołek, maska wesołka. Śmiał się do końca.
O, And, my moglibyśmy powiedzieć że śmialiśmy się że już później śmialiśmy się bez przerwy, że do końca ten śmiech,
mógłbyś powiedzieć,
„czy ty w to wierzysz” pytała Lidka a ja myślałem jedynie o tym że zaraz wybuchnę śmiechem; ale tylko myślałem, najwyżej chichocząc wewnętrznie. Bo, widzisz, nie wiedziałem czy wypada śmiać się głośno, nie byliśmy przecież sami, oprócz mnie i ciebie byli tam jeszcze jacyś ludzie i paru nawet nie znanych mi, czy wypada,
ale skoro mnie nauczyłeś,
i śmiałeś się sam, byłem tam tego pewien, ta twoja trochę unieruchomiona twarz była śmiechem i chciałem ci w tym towarzyszyć; mimo iż wydawało mi się że śmiejesz się głównie ze mnie — z siebie też, z tamtej wtedy twojej sytuacji, bo przecież powiedziałeś że nauczyłeś się i tego,
lecz ze mnie; jeżeli to nie było śmiechem tylko ze mnie; jeżeli nadal to wszystko nie jest śmiechem ze mnie,
miałem w kieszeni guziki do gry, Lidka mówiła „powiedz, no powiedz”, a gdybym się roześmiał (myślałem) gdybym teraz, — nie, nie myśl o śmiechu, nie