Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie nie zostało na tragedię, tu pewne miejsca miały brzmieć tragicznie a nagle słyszę to nieomal jak dowcipy, jak kawały, boki zrywać, śmieszne, o, dowcipnisiu, ha-ha o ha ha, a przecież ja nie chciałem tak, miało być tragicznie; na nic, cały wysiłek, wszystkie zabiegi na nic,
no więc jeżeli nie ma już we mnie miejsca na żaden posępny ton a ja go pragnę, nie wiem wprawdzie dlaczego ale bardzo go pragnę, jeżeli nie ma miejsca, to skończę z sobą — pomyślałem kiedyś, postanowiłem — skończę, ja przecież nie chcę żyć bez tragedii, nawet nie mogę („tak, ja już, właściwie, nie żyję, chichotu nie można nazwać życiem, więc ja przerwę tylko ten chichot” rozumowałem, starałem się trzymać tylko tego rozumowania, później, kiedy nasuwające się makabryczne i coraz bardziej makabryczne wizje śmierci — ja ich nie chciałem, wiedziałem już że mogą wywierać właśnie ten skutek — wzbudzały we mnie ataki wesołości, coraz gwałtowniejszej wesołości, starałem się trzymać tamtego rozumowania, ale i ono wykrzywiało mnie całego w chichot, a jeszcze w pierwszej chwili sądziłem że już sama myśl o śmierci powinna wywołać we mnie ten posępny ton, że już ta myśl sprawi mi pewną rozkosz a przynajmniej trochę uciszy, trochę powstrzyma we mnie śmiech; co za naiwność; ten czyn powinien być równie szybki jak myśl, jak ta pierwsza myśl, i równoczesny; może nie zdążyłbym się zorientować że to nie wzbudza we mnie żadnego tragicznego tonu, może ten śmiech nie zdążyłby mnie ogarnąć) „więc skończę z sobą”; he he, im bardziej makabryczne wizje śmierci tym gwałtowniejsze ataki śmiechu, i już nie mogłem myśleć o tym skończeniu, nie miałem sił, byłem