Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wystąp z koła i pójdź ze mną!
Głos brzmiał tak poważnie i uroczyście, że już miałem poddać się woli widma. Lecz jeszcze nasunęła się refleksja.
— Daj dowód, żeś nie duchem ciemności?
— Powiedziałem — duchów ciemności nie ma. Sam o tym się przekonasz!
— Jednak bywają złośliwe!
Tu przypomniały mi się wczorajsze przygody.
— Te szkodzić nam nie mogą! Chodź!
Poruszył się, jakby kierując do wyjścia. Ruchem ręki zapraszał i wskazywał drogę. Ciężar jednak jakiś przykuwał moje nogi do miejsca. Chciałem postąpić krok naprzód — nie mogłem.
Zjawa spojrzała ironicznie, drwiąco:
— Boisz się?
— Nie boję się! — zawołałem nagle, pod wpływem nieokreślonego impulsu, — lecz przyzwałem cię, abyś był posłuszny mej woli i odpowiadał na pytania! Ty mnie chcesz podporządkować sobie! Dobrze, uczynię próbę! Pójdę za tobą! Lecz przódy powiedz kim jesteś, lub zgiń i szczeźnij!
Syk i świst zadźwięczał po pokoju. Fantom skłębił się, zatracił postać ludzką, zamienił w dziwaczną, mętną i ruchomą bryłę, coś na kształt mglistej kuli — z kuli na chwilę wyjrzała twarz o gorejących oczach, a te jarzyły się taką nienawiścią, że wzdrygnąłem cały. Ten wzrok — to był ten sam, co wczoraj mnie hypnotyzować usiłował. Dziś byłem opanowany.
Raptem wszystko znikło, tylko leciuchny szept przebiegł:
— A jednak przyjdziesz do mnie...
Odmówiwszy raz jeszcze formułę zwolnienia, opuściłem koło, nie niepokojony przez żadne objawy.
Tej nocy spałem spokojnie. Czyżby to była tylko halucynacja?