Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niczem ślepia straszliwe, a jednocześnie zagrzmiał potężny głos:
— Poz... nasz... ty mnie!
Den nie był tchórzem. W głosie jednak zadźwięczało coś tak groźnego, a ślepia na sekundę wżarły się weń z taką siłą, że stał, niczem przykuty, do miejsca, dosłownie nie mogąc się poruszyć.
Dopiero nieco oprzytomniał, gdy nad uchem huknął wystrzał i rozległo się głośne przekleństwo.
— A... psia krew!... Zgiń.. ty, czarcie.
To stojący poza mim Fred wypalił z browninga. Później drugi raz i trzeci.
Ślepia znikły.
Detektyw, otrząsnąwszy się z wrażenia, wraz z przyjacielem wpadł do komnaty. Ostry blask elektrycznych latarek rozproszył mroki. Półmrok właściwie, gdyż pokój nie był całkowicie ciemny, dotarły tam już szare promienie przedświtu.
Długo wodzili latarkami dokoła, po ścianach, po najdalszych kątach. Nigdzie, nikogo...
Komnata była pusta. Stanowczo pusta i żaden najdrobniejszy szczegół nie zdradzał, aby jakakolwiek istota mogła się tam niedawno znajdować.
Z osłupieniem spojrzeli na siebie.
— Psia krew! — powtórzył Podbereski.

Teraz jął Den powoli, systematycznie oglądać i opukiwać ściany. Daremnie! Ani śladu próżni, lub potajemnych drzwi, zręcznie ukrytych w tapecie. Odsuwał sprzęty, zajrzał pod łóżko, oświetlił wnętrze wielkiej gdańskiej szafy, wreszcie ukląkłszy, czołgał się po pod-

21