Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zmusił do pozostania. Jednocześnie ucisk ten nakazywał wyraźnie:
— Milczcie...
Czyżby Den oszalał? Czemu nie chce uwolnić natychmiast stryja? Pragnie dowiedzieć się zapewne, w jakim celu zbir go do djabelskiej komnaty zaciągnął. Może ma rację! Chwilowo stryjowi niebezpieczeństwo nie grozi, a zawsze zdążą starszego pana osłonić...
Wpijali się teraz wzrokiem w twarz pana Karola. Biedak, cóż musiał wycierpieć... Och, gdybyż się domyślił, że są blisko i nie dadzą mu krzywdy uczynić... Lecz im dłużej trwała ta obserwacja, tem większe ogarniało ich zdumienie, że stryj, choć wyraźnie zdenerwowany, nie zdradzał, ani obawy, ani przygnębienia...
Tymczasem mężczyzna w szoferskiej kurtce, zawołał rozkazująco:
— Pokaż!...
— Co mam pokazać? — mruknął niechętnie pan Karol. — W notatkach Kirsta napisane wyraźnie: tam szukaj, gdzie padnie cień świec...
— Gdzież padł?...
— Na portret...
— Toś stary kretynie, nie mógł się domyśleć, że należy usunąć portret...
— Żadna filozofja!... Tylko ten rudy bencwał mi przeszkodził...
— Alboś ty chciał zagrabić wszystko... Zaraz sprawdzimy...

Cóż to miało znaczyć? Zbir traktował stryja lekceważąco, a ten się tłomaczył, odpowiadał bez gniewu.

191