Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Den, jakby uspakajając Wandę i Freda, którzy mimowolnie drgnęli, cichutko szepnął:
— Nie dojrzy nas... A zaraz się przekonamy, co go sprowadza...
Teraz mogli dobrze obejrzeć intruza. Był to wysoki, czterdziestoletni mężczyzna, ubrany w skórzaną szoferską kurtkę, o dziwnie niemiłym, drapieżnym wyrazie twarzy. Snać przekonany, że Podberescy z Denem wyjechali i nikt nie znajduje się w domu, nie krępował się wcale i głośno mówił w stronę otworu:
— Prędzej! Prędzej, do licha...
— Kiedy te schody... — rozległ się z głębi głos.
— Pospiesz się, idjoto!...
W przejściu zarysowała się sylwetka drugiego mężczyzny. Początkowo tak niewyraźna, iż zaledwie rozróżnić można było kontury. Lecz, gdy znalazł się on w promieniu światła — Wanda i Fred aż do krwi, zagryźli wargi, by nie krzyknąć. W rzeczy samej, aczkolwiek od szeregu godzin wciąż spotykały ich nowe niespodzianki — ta, bodaj, była najsilniejsza.
Nieznajomemu towarzyszył... stryj Karol... Stryj Karol, który przepadł bez wieści, wślizgiwał się potajemnem przejściem, wślad za bandytą? Za tym samym bandytą, jaki wczoraj usiłował go zabić i potłukł dotkliwie? Więc dostał się zapewne w szpony zbója i ten tu sprowadził stryja terrorem... O łotr!... Czyż nie należy natychmiast biec mu na ratunek...

Wanda i Fred już zgodnym ruchem mieli się porwać ze swych miejsc, aby spieszyć z odsieczą, gdy wtem żelazny ucisk dłoni detektywa, spadł na ich ręce

190