Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raptem, pochwyciwszy zeszycik, niczem szalony wybiegł z pokoju. Popędził na górę, do djabelskiej komnaty, nie napotykając nikogo po drodze. Kiedy się tam znalazł, jął spiesznie coś sprawdzać i niezadługo uśmiech wielkiego zadowolenia rozlał się po twarzy detektywa...
Den pojawił się, może w pół godziny później na dole. Zarówno panna Wanda, jak i Fred znajdowali się w jadalni, oczekując na wieczerzę. Oboje mieli miny powarzone i znać było, że ciągłe „niespodzianki”, zachodzące w Podbereżu, wyczerpały ich całkowicie nerwowo.
— Dobrze, że pan przyszedł! — blado uśmiechnęła się Wanda na widok detektywa. — Zaraz podają do stołu, a nie śmieliśmy panu przeszkadzać...
— A stryja jak nie było, tak niema... — zauważył Fred, poczem nieco złośliwie dodał. — Cóż odszukałeś go podczas samotnych medytacji?
Oblicze Dena wykrzywił dziwny uśmiech. Wyrzekł powoli:
— Niestety, stryja nie odnalazłem! Ale będziemy musieli nieco opóźnić kolację.
— Opóźnić? — zapytała Wanda. — Czemu?
— Zamierzam urządzić mały seans...
— Co? W djabelskiej komnacie? Zaraz?
— Bezzwłocznie!...
Fred popatrzył na przyjaciela, jak się patrzy na kogoś, kto niespodzianie postradał zmysły.

— Sądzę... — wymówił niechętnie, — że zaprzą-

171