Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie tylko rysopis... Takie ogromne chłopisko, wspina się, niczem kot... Ale, przepraszam... Przerwałem panu...
— Skoro pojąłem — ciągnął dalej swą opowieść pan Karol — że mój plan się nie udał, zbiegłem na dół, wołając do Freda, iż usiłowano się zakraść do pałacu i aby spieszył z pomocą... Pierwszy znalazłem się na dworze, a widząc, że włamywacz już przesadza sztachety, dzielące dom od drogi, bez namysłu, rzuciłem się za nim. Możebym go i dopędził — dodał z pewną przechwałką, nie widząc na szczęście, lekkiego uśmiechu, jaki zarysowywuje się wokół ust Freda — ale mój surdut zaczepił się o płot i runąłem, jak długi. A kiedym się podniósł, gałgan już znajdował się daleko... Uciekał do lasu...
— Więc nie do auta? — zapytał ze zdumieniem detektyw. — Z dotychczas posłyszanych relacji, sądziłem, że w samochodzie oczekiwali nań wspólnicy? Cóż robi w tej całej historji ów tajemniczy samochód?
— Tu właśnie się zaczyna największa zagadka — odrzekł pan Karol, bezradnie poruszywszy ramionami. — Biegłem tedy za nim w kierunku boru, wtem rozległ się świst, czy też cichy okrzyk, lecz z innej strony... Obejrzałem się i spostrzegłem, że na lewo od lasu stoi samochód z pogaszonemi światłami, a obok niego jakiś mężczyzna daje mi znaki ręką, abym się zbliżył... Oczywiście, nie powinienem był się zbliżać... Bo choć włamywacz nie do nich podbiegł, gdyby znajdujący się koło auta nieznajomy chciał zachować się należycie, łatwo mógł mu przeciąć odwrót, widząc, że go ścigam...

140