Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale zgłupiałem... I jak osioł, dałem się nabrać, podchodząc do dziwnego automobilisty...
— A on?
— Ledwiem się zbliżył, zadał zdradziecki cios... O mocny cios!... Czuję jeszcze... Co dalej było, nie wiem... Straciłem przytomność...
— Nie jedno uderzenie panu zadał — poprawił detektyw — a bił pana dłużej... Wygląda na to, że zamierzał pozbawić życia... Nie rozumiem, skąd podobna zawziętość? Jak wyglądał? Przypomina pan sobie?
— Cała scena trwała tak krótko, że nie mogłem go dobrze rozróżnić... Mniemam, jednak, iż poznałbym go, jeślibym spotkał powtórnie... Wysoki, szczupły mężczyzna, bez zarostu... nie... nie... — poprawił się nagle pan Karol — mały, z niewielkim wąsikiem... zresztą...
— Więc wysoki, czy mały? — z pewnem zniecierpliwieniem powtórzył Den.
Pan Karol przyłożył rękę do obandażowanego czoła i zastanawiał się chwilę.
— W głowie mi huczy!... Zaraz... zaraz... Raczej, mały... Tak, mały... i miał wąsik, krótko przystrzyżony, po amerykańsku... Oczy czarne, świeciły się niczem u wilka... O... zbójecka twarz...
— Taki byłby rysopis!... — mruknął Den, pisząc coś w notatniku. — Więcej szczegółów pan nie pamięta?
— Niestety...

— Przepraszam, że męczę... Ale ludzi o zbliżonym wyglądzie odnajdziemy wielu... Może, jaka cecha charakterystyczna...

141