Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozmowa przechodzi na grunt realny — skąd dobiegały one?
— Zaraz zaspokoję pańską ciekawość — odparł, unosząc się na poduszkach, ale przódy poproszę Freda, żeby mi dał trochę wody — a gdy bratanek spełnił to życzenie, pan Karol powolnemi łykami wypił całą szklankę, jął mocnym głosem opowiadać.
— Otóż, powtarzam, nagle rozległ się hałas. Choć byłem przygotowany na jakiś znak obecności ducha, zdziwił mnie ten szmer, dobiegał on bowiem nie od wewnątrz a z zewnątrz pałacu... Chwilą nadsłuchiwałem... i wtedy się domyśliłem, że ktoś wspina się po rynnie, w stronę djabelskiej komnaty...
— Po rynnie! Wcale sprytnie obrał drogę!... — pokiwał głową detektyw, który zdążył się już domyśleć, czemu włamywacz nie próbował dostać się przez parter. — Rozumie pan?
— Odrazu pojąłem, że świetnie jest poinformowany o urządzeniu pałacu i sądząc, że dom stoi pustkami, usiłuje się zakraść, wytłoczywszy szybę na górnem piętrze, gdyż na dole okna są zaopatrzone w grube okiennice, przytrzymywane ciężkiemi, żelaznemi sztabami... Dzięki nim, nie zauważył zapalonej lampy, którą pozostawiłem w moim pokoju...
— Świetnie!... Jest pan bardzo spostrzegawczy! — pochwalił Den. — Cóż dalej się stało?

— Nie mogąc wezwać ma pomoc Freda, bowiem mój krzyk spłoszyłby złoczyńcę, zadecydowałem zaczekać nań sam, ujrzeć jego twarz i korzystając z tego, że przyczepiony do rynny oburącz nie będzie w stanie

138