Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty? — zapytał, ujrzawszy bratanka.
— Przyjechałem niespodzianie! — odparł, uśmiechając się lekko na widok z jak zdumioną miną spogląda nań Podbereski. — Możecie odejść, Macieju! — dodał, ujrzawszy nocnego dozorcę, który przybiegł, zwabiony szczekaniem psów. Damy sobie sami radę ze starszym panem... Chyba zechcesz mnie wpuścić, stryju?...
Pan Karol wyszedł do sionki, zgrzytnęły rygle i Fred znalazł się w niewielkiej izdebce, oświetlonej mdłym płomieniem naftowej lampki. Stryj snać nie zbierał się do spoczynku, bo łóżko było nietknięte, a na stole leżały porozrzucane notatki.
— Wciąż piszesz? — zapytał, wskazując na zapełnione rysunkami i drobnem pismem arkusze. — Okultystyczne dzieło?
— Coś w tem rodzaju! — mruknął pan Karol niechętnie, poczem zebrał papiery i wrzucił je do szuflady. — Opisuję przygody, jakieśmy przeżyli i staram się znaleźć naukowe wytłomaczenie tych zjawisk. Porobiłem nawet plany pałacu, z szczegółowem uwzględnieniem opisu t. zw. djabelskiej komnaty... Może się to przyda sferom metapsychików...
— Tak, metapsychików!... — powtórzył z rozdrażnieniem Fred. — Bo mnie nie na wiele się to przyda! Czas jakiś jeszcze czekam, a później sprzedam przeklęte domostwo... Tak obiecałem Denowi... A Den prędko wróci...
— Wróci?

— Może już jutro...

115