Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm... — chrząknął starszy pan. — Cóż Den? Należałoby sprowadzić odpowiednią komisję, złożoną ze specjalistów...
— A sprowadzajcie sobie, ile chcecie! Byle bez mojego udziału... Ja, osobiście mam dość tych czartowskich eksperymentów... Ale — zmienił nagle temat — powiedz, stryju, co tu słychać? Toć od kilku dni nie byłem w Podbereżu...
— Nic, spokój...
— Nie straszy?
— Zamku nie odwiedzam, więc nie umiem ci powiedzieć, czy straszy. Również nikt ze służby tam nie zagląda... Ale czasami wychodzę wieczorem i obserwuję domostwo... Ani światła w oknach się nie pokazują ani też nie słychać podejrzanych szmerów.
— Tak... tak... — syknął przez zęby Fred — wszystko w porządku.
Chwilę w izdebce zaległa cisza. Starszy pan jakby zamyślił się nad czemś lub też chciał coś powiedzieć, a nie wiedział czy właściwie uczyni, jeśli swą myśl wypowie. Fred machinalnie bawił się trzymaną w ręku spicrutą, uderzając nią lekko o blat stołu, przed którym siedział. Wreszcie powstał z miejsca.
— Czas na spoczynek! — rzekł. — Pewnieś znużony, stryju...
— Nie,.. nie, — zaprotestował pan Karol, — Przywykłem siedzieć po nocy... A ty powracasz do Litycz?
— Wcale nie mam zamiaru...
— Tu przenocujesz...

Oczywicie...

116